Nocny jazz z Krzysztofem Komedą

Czasem mam wrażenie, że wszystko dzieje się dokładnie wtedy, kiedy powinno się stać. Kiedy zobaczyłem pierwszy raz jego zdjęcie, od razu poczułem, że będzie to dla mnie ktoś wyjątkowy, artysta bliski mojemu sercu. Widać było, że to naprawdę wrażliwy człowiek, trochę zagubiony w oceanie własnych myśli. Na początku skojarzył mi się z Markiem Grechutą. Podobnie rozwichrzona fryzura, eleganckie ubranie i taka prawdziwa klasa. Krzysztof Komeda. 
Jakieś dwa tygodnie temu oglądałem pierwszy raz "Dziecko Rosemary", Romana Polańskiego. Jako, że było parę osób i lekkie zamieszanie, nie dokończyliśmy filmu, więc sam wróciłem do niego parę dni później. Na temat samego filmu na razie się wypowiadać nie będę, bo to nie ta okazja; powiem tyle, że bardzo w pamięć zapadła mi muzyka. Sprawdziłem, kto ją stworzył - okazało się, że Krzysztof Komeda. Warto dodać, że pod koniec spotkania słuchaliśmy "Kind of blue" Milesa Davisa, a parę dni później "A love supreme" Johna Coltrane'a. Czyli krótko mówiąc jazz. Kolejne dni mijały mi na nauce do egzaminu, a jednocześnie towarzyszył mi jazz w przeróżnej postaci - Miles, Coltrane, Dave Brubeck, Bill Evans, Esbjorn Svensson Trio, Danielsson, czy Możdżer. I tak sobie słuchając pana Leszka skojarzyło mi się, że przecież nagrał płytę z muzyką Komedy. Przesłuchałem całą płytę oraz różne nagrania, które są dostępne na youtube i .. no posłuchajcie sami, tutaj akurat z filmu "Prawo i pięść":
Temat oczywiście jest przemożdżerowany, tutaj oryginał .  Kojarzycie kto śpiewa? Edmund Fetting, pan, który śpiewał również między innymi temat z Czterech Pancernych i Psa.

Dobra, przesłuchana płyta Możdżera, przesłuchany oryginał. Przeczytałem wpis o Komedzie na wikipedii. Wiedziałem już, że zajmował się jazzem i muzyką filmową. Często współpracował z Polańskim. Ale to były suche fakty, wciąż było mi mało.  Poszukiwania trwały nadal. W szerokiej dyskografii artysty moją uwagę przykuł tytuł "Astigmatic". Wiem, że to bez znaczenia, ale jedną z rzeczy, których musiałem się nauczyć do egzaminu był "astatyzm". A astatyzm brzmi podobnie do "Astigmatic", stąd moje zainteresowanie tą pozycją.. Jeśli wierzyć internetowi, tytuł pochodzi w jakimś stopniu od astygmatyzmu, czyli pewnej wady wzroku, która polega na tym, że widzi się nieostro w pewnych obszarach pola widzenia. A gdybyśmy nie wierzyli internetowi, a po prostu tłumaczyli z języka na język - chodzi o element niełączący się z innymi w harmonijną całość. Wróćmy do płyty. Akurat z jazzem często bywa tak, że jak się o nim wcześniej dużo nie poczyta, to czasem ciężko przebrnąć przez jakąś płytę, bo się jej po prostu nie rozumie. Posiadanie wiedzy na temat teorii muzyki, umiejętność korzystania z tej wiedzy i granie na  instrumencie zwykle pomagają w zrozumieniu tego, co autor miał na myśli, ale nie zawsze. O ile np. takie "Kind of blue" Milesa, czy "Time out" Brubecka chwyta się w locie i smakuje od razu, to do takiego "A love supreme", gdzie Coltrane bombarduje słuchacza free jazzowymi odjazdami... no, do takiego albumu trzeba podejść naprawdę wiele razy, by go docenić. A co z Komedą? Przeczytałem parę artykułów/recenzji na temat płyty "Astigmatic" i okazało się, że jest uważana przez krytyków za najlepszą polską płytę jazzową, a na świecie również zajmuje wysokie pozycje. Zrozumiałem, jak mało wiem o muzyce, bo płyty wcześniej nie znałem. Legendarny jest już sam wpis/recenzja muzyki, znajdująca się wewnątrz albumu ->  LINK . 

Sprawdźmy może, kto brał udział w sesji nagraniowej:
- Krzysztof Komeda - fortepian,
- Tomasz Stańko - trąbka,
- Rune Carlson - perkusja,
- Gunter Lentz - bas/kontrabas
- Zbigniew Namysłowski - saksofon altowy.

Namysłowski i Stańko - to nasze jazzowe gwiazdy. W zasadzie dzięki współpracy z Komedą ruszyła kariera Stańki. A Rune Carlson i Gunter Lentz to dwaj Szwedzi, obaj świetni w tym, co robią. Muzyka na płytę została nagrana w trakcie jednej nocy, zaraz po festiwalu jazzowym, na którym grał cały kwintet. Przejdźmy do muzyki:
Zaczyna się niepokojąco. Komeda gra dysonanse, zmierza raz w górę, raz w dół, perkusja się czai, słychać nadający wszystkiemu puls kontrabas. Około drugiej minuty pojawia się dopiero trąbka. Tomasz Stańko nigdy nie krył fascynacji Milesem Davisem (chyba każdy muzyk jazzowy i nie tylko się nim inspirował, bądź będzie inspirować), co słychać w jego grze. Poprzez spokojne partie, nadaje najpierw kształt, stabilizuje utwór, później następuje solo Komedy. Najpierw jest ładne, typowo jazzowe, zaczyna się cicho, potem coraz głośniej... i wycisza się. Wchodzi trąba. Łka, cichutko, trwa to chwilę, a potem wracają dysonujące klawisze, trąbka wskakuje w górne rejestry i w punkcie kulminacyjnym tego fragmentu znowu wszystko cichnie. Zostaje cicha trąbka i kontrabas. Reszta nie gra. Można się tak rozpisywać o każdym utworze, minuta po minucie, sekunda po sekundzie. Ale lepiej posłuchać samemu. Co w tym wszystkim takiego ciekawego, może ktoś zapytać. Odpowiedź już niedługo.
W owych czasach, tzn. w PRL jazz był w Polsce zakazany. Nie można było grać jazzu, bo był to wymysł Zachodu, symbol wolności i wielkiego indywidualizmu, a  na to sobie władze nie mogły pozwolić. Więc skąd wzięła się nagle polska scena jazzowa? Młodzi ludzie nie mogli grać jazzu publicznie, nie mogli organizować koncertów, czy grać w jakichś barach, więc grali u siebie w mieszkaniach. Zapraszali znajomych, grali, słuchali taśm, tańczyli, organizowali jam-session. Spotykała się tam cała muzyczna śmietanka.  W razie kontroli, wszyscy udawali, że właśnie są czyjeś urodziny i grają "Sto lat". Alkohol lał się gęsto, więc za bardzo nie musieli udawać. Komeda mógł siedzieć przy fortepianie cały czas i nie robić nic innego, tylko grać i komponować.
Podobnie było z innymi muzykami jazzowymi. Trzeba wziąć poprawkę na to, że jeśli chodzi o muzykę jazzową, to następowały wówczas wielkie zmiany. Jazz w stylu Duke'a Ellingtona, czyli big bandy, czy choćby jazz jaki prezentował Miles na "Kind of blue" powoli musiały ustąpić miejsca nowym kierunkom muzycznym. Bardziej szalonym, mniej ścisłym. Ornette Coleman i John Coltrane to dwa nazwiska, które narobiły wówczas najwięcej szumu. Komeda najpierw grał tradycyjnie, a potem przestało mu to wystarczać, był zafascynowany nowoczesną muzyką. W późniejszych latach przyznał, że uwielbia Jimiego Hendrixa, był też na jego koncercie w Szwecji. Czytałem parę dni temu biografię Tomasza Stańki, gdzie mówił między innymi o wpływie Komedy na muzykę jazzową. Jazz potrafi być piękny, potrafi też być beznadziejny, a to wszystko przez improwizację. Improwizacja daje cudowne możliwości, ale jeśli nie jest choć trochę odpowiednio zaplanowana, to potrafi popsuć cały utwór. Jeśli muzycy nie są w formie, czy po prostu źle się zgrają, także. Stańko przyznał, że czasem improwizacja , szczególnie w free jazzie potrafi iść donikąd, traci się całą dynamikę, a słuchacze są zażenowani, czy wręcz znudzeni tym, co słyszą. Komeda miał jednak pomysł, jak zaradzić takiej sytuacji. Zamiast pisać utwory oparte o jeden, czy dwa motywy, na bazie których następnie wszyscy improwizują, pisał całe kompozycje, z odpowiednią dynamiką, dramaturgią, z motywami, ale tak, żeby w każdym elemencie kompozycji było miejsce na improwizację. Lubił proste melodie, lubił muzykę filmową. Uwielbiał Chopina i to słychać w jego muzyce.
Mógłbym napisać, że występował z różnymi składami na całym świecie, że tworzył muzykę do naprawdę wielu filmów, a kołysanka z "Dziecka Rosemary" była puszczana w każdym radiu na całym świecie. Mógłbym napisać, że był laryngologiem, ale wybrał muzykę, jako swoją ścieżkę. O tym, że najpierw nazywał się Trzciński, ale występował pod nazwiskiem Komeda. Ale to wszystko można wyczytać z różnych biografii, czy usłyszeć w różnych dokumentach.
Krzysztof Komeda był ikoną, bohaterem muzycznym. Cały świat stał przed nim otworem, był ceniony, genialny.

Najsmutniejszy był jednak koniec.
Na zdjęciu: po lewej Marek Hłasko, po prawej Krzysztof Komeda. Na pierwszym planie butla z alkoholem. Muszę o tym napisać, chociaż pewnie wszyscy to wiedzą. W trakcie pobytu w Los Angeles, podczas jednej z imprez wracał razem z Markiem Hłaską (o nim też radzę poczytać) do domu, obaj byli kompletnie pijani. Byli bardzo dobrymi przyjaciółmi, jeden dałby sobie za drugiego rękę uciąć. No, a jak ludzie są pijani, to lubią się wygłupiać. Panowie się przepychali, w pewnym momencie Komeda stracił równowagę, potknął się i spadł ze skarpy. Nie mógł wstać, Hłasko szybko go podniósł i poszedł szukać pomocy. Parę miesięcy później Komeda zmarł, gdyż w wyniku upadku dostał krwiaka mózgu. Był to 1969 rok. Parę miesięcy później umarł Hłasko. Dominuje hipoteza, że popełnił samobójstwo. Tragiczny koniec. 

Komentarze