Łowca Androidów (w oryginale Blade Runner, na podstawie powieści Philipa K. Dicka) to film sci-fi w reżyserii Ridleya Scotta z 1982 roku, który... został zmieszany z błotem przez krytyków i właściwie nie osiągnął kasowego sukcesu. Przynajmniej początkowo. W latach dziewięćdziesiątych ktoś jednak zreflektował się i umieścił obraz Scotta na elitarnej liście najważniejszych filmów USA – National Film Registry. Później poszło już z górki i po dziś dzień w większości rankingów stu najlepszych filmów wszech czasów konsekwentnie znajduje się miejsce dla Łowcy Androidów. Zapraszam do poznania tajemnicy kryjącej się za tym fenomenem.
Blade Runner to klimatyczny film w konwencji neo-noir osadzony w niedalekiej przyszłości (według napisów początkowych jest to rok 2019) w zmienionym nie do poznania, ale bardzo wiarygodnym Los Angeles. Opowiada historię Ricka Deckarda (w tej roli Harrison Ford robiący sobie krótką przerwę od bycia Hanem Solo i Indianą Jonesem), policjanta z oddziału Blade Runner wyznaczonego do tropienia i zabijania replikantów, czyli robotów do złudzenia przypominających ludzi. Brzmi jak film akcji pełen efektownych, futurystycznych strzelanin? Nic bardziej mylnego. Wszystko dzieje się powoli i jest okraszone wewnętrznymi przemyśleniami głównego bohatera, jak to w filmach noir bywa. Najwyraźniej nie tego oczekiwali fani science-fiction, którzy praktycznie w tym samym czasie dostali przecież Coś Johna Carpentera i E.T. Stevena Spielberga. Być może właśnie ta sytuacja zadecydowała o tym, że film Ridleya Scotta został doceniony dopiero dekadę później.
Prawdziwą perełką ukrytą w głębi Łowcy Androidów jest rozbudowane studium istoty człowieczeństwa. Androidy Nexus-6 myślą i czują tak jak ludzie, jednak technicznie są tylko maszynami, więc zabicie takiego replikanta nie jest postrzegane jako morderstwo. Aby określić, czy podejrzana osoba jest androidem, poddaje się ją empatycznemu „testowi Voighta-Kampffa”, czyli badaniu reakcji ciała na pytania mające wywoływać silne emocje. Co jednak zrobić, jeśli okaże się, że androidy bywają bardziej ludzkie od niektórych ludzi? Ridley Scott pyta nas ustami Ricka Deckarda co tak naprawdę znaczy „być człowiekiem”, po czym okrutnie zostawia nas z tym pytaniem nie podając jednoznacznej odpowiedzi. Żeby jeszcze bardziej skomplikować sprawę, wypuszczono wersję reżyserską filmu, która różni się od oryginału – obok kilku mniej ważnych szczegółów – głównie alternatywnym zakończeniem, którego zrozumienie odwraca sens całej historii o 180 stopni.
Wspomniałem jednak, że scenariusz filmu powstał na podstawie powieści Philipa K. Dicka – Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?, oryg. Do Androids Dream of Electric Sheep? z 1968 roku. Zmiana tytułu jest jak najbardziej uzasadniona, w filmie bowiem mechaniczne zwierzęta à la Vaucanson* nie grają ważnej roli (może poza jedną samotną sową). W realiach książki natomiast tytułowe pytanie staje się tożsame z pytaniem o sens człowieczeństwa, a to między innymi poprzez Iran, żonę Deckarda. Iran (postać zaniedbana w filmie) cierpi na depresję i marzy o prawdziwym, żywym zwierzęciu, gdyż posiadanie takowego jest wyznacznikiem wysokiego statusu społecznego. Skoro więc życiowym celem tak wielu ludzi jest posiadanie żywej owcy lub kozy, czy analogicznie myślą androidy? Jakże przyziemne i banalne wydadzą nam się nasze życiowe cele, gdy uświadomimy sobie bezsens tej analogii?
Nie chcę niepotrzebnie zdradzać szczegółów fabuły książki, wspomnę więc tylko o kilku innych zagadnieniach, które poruszył Dick poza problemem człowieczeństwa. Skrzynki Empatyczne i enigmatyczna postać Mercera każą nam na przykład zastanowić się nad kolejnym z ulubionych tematów autora: relacją między człowiekiem i religią. Nie zabrakło też krytyki skierowanej w mass-media (lub może tylko w zaufanie, którym je darzymy?), poprzez wiecznie nadawany program Przyjaznego Bustera i jego Przyjaznych Przyjaciół. Wszystkie te wątki tworzą spójną całość, która uznawana jest za jedną z najważniejszych i najbardziej rozpoznawalnych powieści Philipa K. Dicka.
Skoro dotarłem już do autora i jego filozofii, samego Dicka najłatwiej zdefiniować jako amerykańską wersję naszego rodzimego Stanisława Lema (odjąć charakterystyczne poczucie humoru). Obaj panowie tworzyli mniej-więcej w tym samym czasie, lecz w zupełnie różnych realiach, po przeciwnych stronach żelaznej kurtyny. Łączyło ich coś jeszcze: niepokojącą ciekawostką jest, że Dick pisał donosy do FBI, w których twierdził, że Lem jest fikcyjną postacią stworzoną przez komunistyczną propagandę, a jego dzieła są tak naprawdę pracą zbiorową jakiejś grupy pisarzy. Trudno jednak mieć o to pretensje do amerykańskiego autora, znając jego inne dziwactwa i paranoje. W jego mniemaniu nie tylko był śledzony przez tajne służby, ale kontaktował się również z biblijnym prorokiem Eliaszem i wiódł alternatywne życie w pierwszym wieku naszej ery. Co ciekawe, używki i doświadczenia paranormalne zdawały się mieć pozytywny wpływ na wenę twórczą Dicka i inspirować go.
Czy androidy marzą o elektrycznych owcach? jest pierwszym dziełem Philipa K. Dicka, które postanowiono zekranizować. Wiemy, że autor śledził pracę Ridleya Scotta nad procesem przenoszenia powieści na ekrany kin i że zaaprobował rezultat. Nie zdążył jednak na oficjalną premierę filmu, gdyż zmarł kilka miesięcy wcześniej, 2 marca 1982. Dziś Dick uważany jest za autora kultowego, o ogromnym wpływie na kierunek rozwoju science-fiction. Spośród późniejszych kinowych adaptacji jego dzieł możemy wyróżnić Pamięć Absolutną i Raport Mniejszości, lecz to właśnie Łowca Androidów pozostaje prawdopodobnie najbardziej warty obejrzenia.
Blade Runner to klimatyczny film w konwencji neo-noir osadzony w niedalekiej przyszłości (według napisów początkowych jest to rok 2019) w zmienionym nie do poznania, ale bardzo wiarygodnym Los Angeles. Opowiada historię Ricka Deckarda (w tej roli Harrison Ford robiący sobie krótką przerwę od bycia Hanem Solo i Indianą Jonesem), policjanta z oddziału Blade Runner wyznaczonego do tropienia i zabijania replikantów, czyli robotów do złudzenia przypominających ludzi. Brzmi jak film akcji pełen efektownych, futurystycznych strzelanin? Nic bardziej mylnego. Wszystko dzieje się powoli i jest okraszone wewnętrznymi przemyśleniami głównego bohatera, jak to w filmach noir bywa. Najwyraźniej nie tego oczekiwali fani science-fiction, którzy praktycznie w tym samym czasie dostali przecież Coś Johna Carpentera i E.T. Stevena Spielberga. Być może właśnie ta sytuacja zadecydowała o tym, że film Ridleya Scotta został doceniony dopiero dekadę później.
Prawdziwą perełką ukrytą w głębi Łowcy Androidów jest rozbudowane studium istoty człowieczeństwa. Androidy Nexus-6 myślą i czują tak jak ludzie, jednak technicznie są tylko maszynami, więc zabicie takiego replikanta nie jest postrzegane jako morderstwo. Aby określić, czy podejrzana osoba jest androidem, poddaje się ją empatycznemu „testowi Voighta-Kampffa”, czyli badaniu reakcji ciała na pytania mające wywoływać silne emocje. Co jednak zrobić, jeśli okaże się, że androidy bywają bardziej ludzkie od niektórych ludzi? Ridley Scott pyta nas ustami Ricka Deckarda co tak naprawdę znaczy „być człowiekiem”, po czym okrutnie zostawia nas z tym pytaniem nie podając jednoznacznej odpowiedzi. Żeby jeszcze bardziej skomplikować sprawę, wypuszczono wersję reżyserską filmu, która różni się od oryginału – obok kilku mniej ważnych szczegółów – głównie alternatywnym zakończeniem, którego zrozumienie odwraca sens całej historii o 180 stopni.
Wspomniałem jednak, że scenariusz filmu powstał na podstawie powieści Philipa K. Dicka – Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?, oryg. Do Androids Dream of Electric Sheep? z 1968 roku. Zmiana tytułu jest jak najbardziej uzasadniona, w filmie bowiem mechaniczne zwierzęta à la Vaucanson* nie grają ważnej roli (może poza jedną samotną sową). W realiach książki natomiast tytułowe pytanie staje się tożsame z pytaniem o sens człowieczeństwa, a to między innymi poprzez Iran, żonę Deckarda. Iran (postać zaniedbana w filmie) cierpi na depresję i marzy o prawdziwym, żywym zwierzęciu, gdyż posiadanie takowego jest wyznacznikiem wysokiego statusu społecznego. Skoro więc życiowym celem tak wielu ludzi jest posiadanie żywej owcy lub kozy, czy analogicznie myślą androidy? Jakże przyziemne i banalne wydadzą nam się nasze życiowe cele, gdy uświadomimy sobie bezsens tej analogii?
Skoro dotarłem już do autora i jego filozofii, samego Dicka najłatwiej zdefiniować jako amerykańską wersję naszego rodzimego Stanisława Lema (odjąć charakterystyczne poczucie humoru). Obaj panowie tworzyli mniej-więcej w tym samym czasie, lecz w zupełnie różnych realiach, po przeciwnych stronach żelaznej kurtyny. Łączyło ich coś jeszcze: niepokojącą ciekawostką jest, że Dick pisał donosy do FBI, w których twierdził, że Lem jest fikcyjną postacią stworzoną przez komunistyczną propagandę, a jego dzieła są tak naprawdę pracą zbiorową jakiejś grupy pisarzy. Trudno jednak mieć o to pretensje do amerykańskiego autora, znając jego inne dziwactwa i paranoje. W jego mniemaniu nie tylko był śledzony przez tajne służby, ale kontaktował się również z biblijnym prorokiem Eliaszem i wiódł alternatywne życie w pierwszym wieku naszej ery. Co ciekawe, używki i doświadczenia paranormalne zdawały się mieć pozytywny wpływ na wenę twórczą Dicka i inspirować go.
Czy androidy marzą o elektrycznych owcach? jest pierwszym dziełem Philipa K. Dicka, które postanowiono zekranizować. Wiemy, że autor śledził pracę Ridleya Scotta nad procesem przenoszenia powieści na ekrany kin i że zaaprobował rezultat. Nie zdążył jednak na oficjalną premierę filmu, gdyż zmarł kilka miesięcy wcześniej, 2 marca 1982. Dziś Dick uważany jest za autora kultowego, o ogromnym wpływie na kierunek rozwoju science-fiction. Spośród późniejszych kinowych adaptacji jego dzieł możemy wyróżnić Pamięć Absolutną i Raport Mniejszości, lecz to właśnie Łowca Androidów pozostaje prawdopodobnie najbardziej warty obejrzenia.
*Jacques de Vaucanson - http://pl.wikipedia.org/wiki/Jacques_de_Vaucanson
Gratuluję, świetny artykuł. Poruszę jednak jedną kwestię - w filmie nie do końca jest wyjaśnione, jak powstają Nexusy 6, ani razu nie pada też słowo "android" - stwierdzenie "technicznie są tylko maszynami" to raczej fantazja autora artykułu. Replikanci to nie terminatory.:P Możemy tylko domyślać się poziomu ich fizycznego podobieństwa do ludzi - czy mieli coś na kształt serca (bo wiemy, że krwawiły)? Czy potrzebowali pokarmu? Wbrew pozorom Nexus 6 są większą zagadką, niż by się to mogło wydawać.:P Pozdrawiam, Sławko! :D
OdpowiedzUsuń@Robert - Replikanci są jednak ewidentnie "sztuczni", tzn. z całą pewnością są produktem jakiegoś rodzaju inżynierii. Jedynym pewnym sposobem na odróżnienie człowieka od replikanta jest rzekomo zbadanie próbki szpiku kostnego, więc zaryzykowałbym tezę, że w środku też mają wszystkie "ludzkie" organy. Po prostu ekstrapolowałem pojęcie "maszyna" i wcale nie miałem na myśli metalowego robota z kręcącymi się trybikami. ;) Pozdro!
OdpowiedzUsuń