W starym kinie cz. 1

Jako, że w czasie sesji z racji (oczywiście) braku jakiegokolwiek stresu (bo przecież - znów oczywiście! - uczyliśmy się pilnie cały semestr) i czegokolwiek do nauki (wszystko powtórzone na długo przed końcem zajęć - oczywiście), dopadła mnie może mało oryginalna, ale warta rozwinięcia myśl - czy współczesne kino podąża w dobrym kierunku. Oczywiście można to pytanie zadać a propos każdej dziedziny sztuki, a bolączką wszystkiego jest to, co nas podnieca - pieniądze. Nie twierdzę, że kiedyś robiono filmy ot tak, dla czystej przyjemności - ale z racji rozwoju technologii coraz więcej kasy ładuje się w efekty specjalne, wersje 3D, i - niestety - promocję. Dzisiaj aby zostać usłyszanym, trzeba krzyczeć głośniej niż inni.
Widać to chociażby po monumentalnych ekranizacjach znanych komiksów, których bohaterowie niekiedy niemalże wyskakiwali z lodówek (choć Mr Freeze'owi mogłoby to zaszkodzić, pewnie też dlatego nie ma go w nowej trylogii). Obecnie świat z zapartym tchem wyczekuje trzeciej trylogii "Gwiezdnych wojen", która - gdy się już pojawi - zapewne szturmem zdobędzie listy najbardziej dochodowych filmów wszech czasów. W polskim kinie jest jeszcze gorzej - królują głupawe komedyjki, które chyba wymieniają się między sobą obsadą, bo nie wierzę, że tacy aktorzy jak Adamczyk czy Karolak najlepiej pasują do tylu reżyserów. No, ale skoro wizja uboga, to i wymagania niskie. Niestety, dobre polskie filmy z ostatnich lat można policzyć na palcach... powiedzmy, dwóch rąk.
I że tak zacytuję pewną klasyczną postać współczesnego kina: "Znaczy... co się stało? Odpadły wam jaja?" Ano właśnie, nader rzadko współczesne filmy kopią w emocjonalny odpowiednik jąder (pozdro dla Smugglera z CD-Action!), a prawie nigdy nie robią tego tak, jak kino lat 50. i 60. Zanim sam się w to nie zagłębiłem, sądziłem, że po tylu latach siła oddziaływania musi mocno osłabnąć albo nawet całkowicie wyparować - w końcu ile filmów, które w dzieciństwie oglądało się raz za razem, teraz straszą nawet sekwencją początkową? Jednak myliłem się. Był to czas, gdy pewne filmy miały duszę (choć oczywiście nie wszystkie! Chłamu powstawało tyle, co teraz, żeby nie było!) i magię, a aktorzy byli gigantami potrafiącymi udźwignąć każdą rolę i uczynić z niej arcydzieło.
A jednym z największych "olbrzymów" był James Dean. Obecnie każdy go zna, ale prawie nikt nie wie o nim wiele więcej, niż że grał w "Buntowniku bez powodu" (choć ten film też mało kto widział) i że zginął młodo. Na czym polega jego fenomen? James Dean nie grał. On był daną postacią, był Jimem Starkiem, był Jettem Rinkiem, był Calem Traskiem. Przeżywał dzieje postaci jak swoje własne. Trudno się dziwić, kiedy porówna się scenariusze jego filmów z jego życiem - doskonale wiedział, jak zagrać skłóconego z ojcem nastolatka w "Na wschód od Edenu" i człowieka gotowego poświęcić wszystko, by spełnić swe marzenia, w "Olbrzymie". Wiedział, bo sam odgrywał te role niemal bez przerwy. Trudno powiedzieć, jak daleko zaszedłby, gdyby nie tragiczna śmierć. Czy stałby się taką legendą kina, jaką jest do dziś?
Oczywiście filmy lat 50. i 60. to nie tylko Dean. Było wtedy wiele wybitnych osobowości, które władały umysłami widzów na całym świecie. W kolejnych odcinkach będę mówił o wartych uwagi aktorach i filmach tego okresu. Tymczasem wracam do nauki, egzaminy same się nie zdadzą.:P

Komentarze