Ostatnio sporą burzę w internecie wywołała wieść, że Ben Affleck ma
zagrać Batmana w kontynuacji "Człowieka ze stali". Malkontentom
przypominam, że w Heatha Ledgera czy Roberta Downey jra też nikt nie
wierzył - a okazali się znakomici w swoich rolach. Moja rada - zaczekać,
jak to wyjdzie. A w międzyczasie przypomnijmy poprzednie ekranizacje
Batmana.
Batman (1989) i Powrót Batmana (1992) to filmy na poziomie więcej niż przyzwoitym. Znakomita muzyka, scenografia (gotycko-nowoczesne Gotham), klimat... no, i rzecz jasna aktorzy. Wielu miało wątpliwości, czy komik Michael Keaton będzie w stanie oddać całą złożoność postaci Bruce'a Wayne'a. Stworzył jednak kreację, której w żadnym wypadku nie musiał się wstydzić. Dylogia Tima Burtona koncentrowała się bardziej na przeciwnikach Batmana. W pierwszej części był to sam Joker, zagrany brawurowo przez Jacka Nicholsona, w kolejnych - budzący jednocześnie odrazę i współczucie Pingwin (Danny DeVito), nieuchwytna Kobieta-Kot (Michelle Pfeiffer) oraz bezwzględny biznesmen Max Shreck (Christopher Walken). Wszyscy aktorzy spisali się na medal, a same postaci zdawały się żywcem wyjęte z komiksu. Atmosfera filmów balansowała pomiędzy mrokiem a groteską, i ta mieszanka wybuchowa przekonała do siebie krytyków i widzów.
Niestety, jak to zazwyczaj bywa, sukces został rozmieniony na drobne. Gdy Tim Burton porzucił trzecią część i zastąpił go Joel Schumacher, można było mieć obawy. Niedługo później z Bruce'em Wayne'em pożegnał się Michael Keaton. W dodatku producenci naciskali nowego reżysera, aby stworzył film o lżejszej atmosferze i bardziej kolorowej stylistyce, więc wiele scen po prostu wycięto.
Co z tego wyszło? Film co najwyżej średni. Pomimo zatrudnienia gwiazd przez duże G (Tommy Lee Jones, Jim Carey) aktorstwo nie zachwyca, scenografia straciła wyrazistość i charakter, muzyki mogłoby w ogóle nie być i nikt by nie zauważył. Samej historii nie brakuje ładunku emocjonalnego, ale jest on przekazany w tak płytki sposób, że raczej nikt na tym filmie nie płakał. W dodatku Dwie Twarze bardziej przypomina z charakteru Jokera, który ukradł monetę Harveyowi Dentowi, niż byłego prokuratora okręgowego, opętanego manią dwoistości oraz żądzą zemsty na mafii i na Batmanie. Zagadka to Jim Carrey - i to powinno wystarczyć za wszelkie opisy. Niewiele ma wspólnego z komiksowym Edwardem Nigmą, ale ta postać jest przynajmniej tak poprowadzona, że nie mamy wątpliwości, co nim kieruje i skąd się to bierze.
Ale to niestety nie był koniec. Dwa lata później Joel Schumacher powrócił z jeszcze bardziej kiczowatym "Batman Forever", który nie mógł się już podobać nikomu. Fabuła dziurawa i naiwna, po raz kolejny nowy Bruce Wayne (z niezłego Vala Kilmera na słabego George'a Clooneya), po mrocznej atmosferze nie ma ani śladu. No i jeszcze te nieszczęsne sutki na stroju Batmana. Kto to wymyślił? Czytałem, że miało to być nawiązanie do starożytnych rzeźb bohaterów. Nawiązania nawiązaniami, byle to nie było totalnie żenujące i kiczowate (a takie właśnie było). Aktorstwo? Poza Clooneyem (który ani przez chwilę nie wygląda jak osoba, którą osierocono w dzieciństwie i która spędziła pół życia na treningach sztuk walk, a drugie pół na walce z przestępcami) i Chrisem O'Donnellem (o którym nie wspomniałem z litości - w tym filmie jego gra subtelnością dorównuje Armii Czerwonej) możemy zobaczyć Schwarzeneggera (cedzącego kwestie z miną i głosem Terminatora, co kompletnie nie pasuje do postaci) i Umę Thurman (za grosz magnetyzmu czy emocji). Ach, no i Alfred, który się rozchorował. Ale spokojnie, wyzdrowieje. To nie Batman, to bajka dla dzieci.
Nie uwierzycie, ale Joel Schumacher (najwyraźniej święcie wierząc, że jego filmy są dobre i komuś się podobają) uwidział sobie zrobienie kolejnej części. Na szczęście "Batman Forever" był tak dotkliwą porażką, że postanowiono nie podkopywać legendy. Wieść niesie, że w "Batman Triumphant mieliśmy zobaczyć (trzymajcie się!) Madonnę jako Harley Quinn i Nicholasa Cage'a jako Stracha Na Wróble, poza tym Nicholson miał wrócić jako... Joker, a raczej halucynacja w umyśle Batmana, wywołana przez gaz Stracha Na Wróble. Może to i lepiej, że tego nigdy nie ujrzeliśmy...
Batman skrył się w cieniu na wiele długich lat. Studio Warner Bros. (posiadające prawa do Batmana) postanowiło zekranizować komiks "Year One" Franka Millera o początkach kariery Człowieka-Nietoperza. Wśród kandydatów na krzesło reżysera byli Darren Aronofsky, David Fincher i Clint Eastwood. Ostatecznie postawiono na młodego Christophera Nolana, który przedstawił najciekawszą i najbardziej oryginalną wizję.
"Batman Początek" okazał się bardzo dużym sukcesem i wprowadził modę na opowieści o "początkach" superbohaterów. Czym wyróżnił się ten film? Przede wszystkim dużym realizmem (oraz rezygnacji z animacji komputerowych na rzecz prawdziwych scenografii, gdzie to tylko było możliwe), postawieniem na psychologię postaci i znakomitym scenariuszem. Tym razem Bruce'a Wayne'a zagrał Christian Bale, znany przedtem z "American Psycho" i "Mechanika". Na potrzeby tej roli przytył około 30 kg (poprzednia rola wymagała od niego dużej straty wagi) i przeczytał najbardziej znaczące komiksy o Człowieku-Nietoperzu. Udało mu się przede wszystkim oddać wszystkie emocje targające Bruce'em w różnych etapach jego życia i uwiarygodnić jego decyzje. Na planie towarzyszą mu Liam Neeson, Michael Caine, Morgan Freeman i Gary Oldman (wszyscy doskonale odnajdując się w rolach) oraz Katie Holmes, pięta achillesowa całego filmu. Cała jej gra sprowadza się do wytrzeszczania oczu i deklamowania swoich kwestii ciągle tym samym tonem. Na szczęście w następnej części zastąpiła ją bardzo dobra Maggie Gyllenhaal.
Sequel był kwestią czasu, zwłaszcza że w końcówce "Początku" Gordon wspomina o Jokerze. Pojawiło się pytanie - kto ma go zagrać? Jack Nicholson był na to zdecydowanie za stary, poza tym nie pasowałby do nowej konwencji. Wybór padł na młodego Heatha Ledgera. Przystojny i zdolny, nie kojarzył się ze zdegenerowanym psychopatą. A jednak. Australijczyk powalił wszystkich oryginalną kreacją, łączącą cechy Jokera z najróżniejszych komiksów (największą inspiracją był jednak "Zabójczy żart"). Ten geniusz miał jednak swoją cenę - krótko po zakończeniu zdjęć Heath został znaleziony martwy w swoim mieszkaniu. Okazało się, że przedawkował leki nasenne, próbując pokonać bezsenność. Od zawsze miał problemy ze snem, a po otrzymaniu roli życia problem jeszcze się pogłębił.
A jednak Nolan nie był przekonany, czy brać się za następną część. Zdecydował się dopiero, gdy otrzymał scenariusz, który go zachwycił. Tym razem przeciwnik stanowi fizyczne wyzwanie dla Batmana. Bane (Tom Hardy) to najemnik, powiązany z Ligą Cieni, z którą Bruce walczył w "Początku". W dodatku w intrygę zamieszana jest tajemnicza złodziejka, Selina Kyle (Anne Hathaway)...
Fabuła trzymała się kupy, jednak sam scenariusz miejscami poszatkowany w montażu zawierał kilka niewyjaśnionych luk. Klimat bardziej zbliżony do "Początku" rozczarował część fanów, którzy oczekiwali, że reżyser pójdzie dalej w kierunku wyznaczonym przez "Mrocznego rycerza" (i być może wprowadzi postać Człowieka Zagadki w odpowiednio realistycznym wydaniu). Parę razy Nolan wprost skłamał przed premierą, żeby potem zaskoczyć widzów podczas seansu. Zarzuty można mnożyć, ale... tak naprawdę nie ma to sensu, bo "Mroczny rycerz powstaje" to godne zakończenie wybitnej trylogii. A Kotka w wykonaniu Anne Hathaway zasłużyła na wszystkie możliwe nagrody.
Co dalej? Zdaje się, że czeka nas mniej realistyczny Batman z twarzą Bena Afflecka. Mówi się o filmie "Justice League" o najważniejszych bohaterach DC. Logiczne, że nowy Nietoperz też będzie mieć kilka własnych filmów. Kogo w nich zobaczymy? Moje propozycje - Robert Knepper jako Joker i Joaquin Phoenix jako Dwie Twarze. Czas pokaże.
Świetnie napisany artykuł. Jak dla mnie bomba.
OdpowiedzUsuń