Przyznam szczerze - Eminem jest jednym z niewielu artystów, których płyty kupuję w ciemno i nie zawodzę się na tym. Nawet, kiedy zdarza mu się gorszy moment, jak w przypadku "Relapse", nadal dostarcza sporej dawki muzyki na wysokim poziomie, z prawdziwymi perełkami (jak "Deja Vu" i "Beautiful"). Zaś poprzedni album "Recovery" stanowił doskonały przykład, że Marshall należy nadal do ścisłej czołówki. Tym razem postanowił nagrać sequel swojej najważniejszej i według wielu najlepszej płyty, "The Marshall Mathers LP". Czy udało mu się chociaż dorównać temu klasykowi?
Album zaczyna się prawdziwą petardą - kawałek "Bad Guy" to kontynuacja genialnego "Stana". Opowiada ona o zemście młodszego brata Stanleya - Matthew Mitchella, który przez ostatnie 13 lat dorósł i - zżerany od środka przez wściekłość i ból - postanawia zemścić się na Eminemie. Gdy się to udaje - a raper ginie identycznie jak dziewczyna Stana - odzywa się głos... Szatana? Boga? Podświadomości? A może samego Marshalla? Wyjaśnia on, że Matthew, Stan i Slim Shady to tylko projekcje problemów, wątpliwości i lęków Eminema, a następnie rozlicza go z walki z własnymi demonami. Poezja.
Później mamy bardzo bezpośrednie nawiązanie do pierwszego "TMMLP" (skit "Parking Lot"), a następnie nieprzerwany szereg znakomitych kawałków, z jednej strony przypominające przełom wieków i pierwsze płyty rapera z Detroit ("So Much Better"), z drugiej - świeże, zaskakujące pomysły ("Rap God" czy "So Far..."). Całość stoi na bardzo wysokim poziomie. Marshall porusza podobne kwestie jak na oryginale z 2000 roku, ale dzisiaj ma inne spojrzenie na pewne sprawy. To nie ten sam człowiek, który beztrosko pluł do hamburgerów i biegał nago po ulicy. Nawet wspomniany skit nie ma w sobie beztroskiego absurdu kawałka "Criminal" (którego fragment stanowi początek skitu). Dostrzegamy, ile Marshall Mathers przeszedł przez te wszystkie lata, ile kosztował go sukces. Na ostatnim utworze ("Evil Twin") rozlicza się z postaci Slima Shady'ego - jak bardzo jest niebezpieczna, i do czego zmuszała rapera.
Czy zatem mamy kolejnego klasyka? Czy Eminem dorównał pierwszemu "The Marshall Mathers LP"? Moim zdaniem... To tylko - i aż - kolejny album Eminema. Brzmienie z jednej strony pachnie nowością, z drugiej - budzi oczywiste skojarzenia. Teksty dojrzałe i mądre, ale i bezczelne, gdy to potrzebne. Eminem po raz kolejny idealnie balansuje pomiędzy introspekcją a rozrywką. Stawiam ten album na równi z "The Eminem Show" - niewiele niżej od "The Marshall Mathers LP".
Album zaczyna się prawdziwą petardą - kawałek "Bad Guy" to kontynuacja genialnego "Stana". Opowiada ona o zemście młodszego brata Stanleya - Matthew Mitchella, który przez ostatnie 13 lat dorósł i - zżerany od środka przez wściekłość i ból - postanawia zemścić się na Eminemie. Gdy się to udaje - a raper ginie identycznie jak dziewczyna Stana - odzywa się głos... Szatana? Boga? Podświadomości? A może samego Marshalla? Wyjaśnia on, że Matthew, Stan i Slim Shady to tylko projekcje problemów, wątpliwości i lęków Eminema, a następnie rozlicza go z walki z własnymi demonami. Poezja.
Później mamy bardzo bezpośrednie nawiązanie do pierwszego "TMMLP" (skit "Parking Lot"), a następnie nieprzerwany szereg znakomitych kawałków, z jednej strony przypominające przełom wieków i pierwsze płyty rapera z Detroit ("So Much Better"), z drugiej - świeże, zaskakujące pomysły ("Rap God" czy "So Far..."). Całość stoi na bardzo wysokim poziomie. Marshall porusza podobne kwestie jak na oryginale z 2000 roku, ale dzisiaj ma inne spojrzenie na pewne sprawy. To nie ten sam człowiek, który beztrosko pluł do hamburgerów i biegał nago po ulicy. Nawet wspomniany skit nie ma w sobie beztroskiego absurdu kawałka "Criminal" (którego fragment stanowi początek skitu). Dostrzegamy, ile Marshall Mathers przeszedł przez te wszystkie lata, ile kosztował go sukces. Na ostatnim utworze ("Evil Twin") rozlicza się z postaci Slima Shady'ego - jak bardzo jest niebezpieczna, i do czego zmuszała rapera.
Komentarze
Prześlij komentarz